sobota, 27 września 2014

Piotr Czajkowski - udręka i ekstaza (cz.2.)

Całości skomplikowanego życia Czajkowskiego dodaje wyjątkowość postaci niezwykłej jego adoratorki i protektorki twórczości – Nadieżdy von Meck. Postać to nietuzinkowa i ważna w biografii rosyjskiego kompozytora, dlatego teraz poświęcę jej uwagę.
Nadieżda von Meck była osobą wykształconą, matką 18 dzieci (z których tylko 11 przeżyło okres niemowlęctwa). Pochodziła z rodziny kochającej muzykę. Sama dość często grała na fortepianie. Z wyglądu nie była zbyt urodziwą damą, choć szczupłą i wysoką. Miała opinię osoby ekstrawaganckiej i nieco dziwacznej. W 1876 r. jej mąż Karol (inżynier kolejnictwa) zmarł na atak serca w wieku 45 lat po tym, jak dowiedział się o zdradzie żony. Po jego śmierci Nadieżda i jej dzieci odziedziczyły spory majątek (zaliczany do największych w całej Rosji), a obejmujący: dwie linie kolejowe, wspaniałą rezydencję w Moskwie, posiadłość wiejską Braiłowo, kilka młynów, fabryk włókienniczych i cukrowni. Po tragicznym jednak wydarzeniu jej męża Nadieżda, prawdopodobnie trawiona wyrzutami sumienia, odizolowała się od świata zewnętrznego, zajmując się wyłącznie potomstwem i zarządzaniem majątkiem. Jedyną osobą, z którą utrzymywała kontakt był Mikołaj Rubinstein. To z jego rekomendacji wdowa przyjęła pod swój dach młodego skrzypka – Józefa Kotka − ucznia Czajkowskiego. Jako szczera entuzjastka kompozytora, w grudniu 1876 r. Nadieżda zdecydowała się poprosić Czajkowskiego (w zamian za szczodre honorarium) o przygotowanie dla goszczącego u niej Kotka i dla niej utworów (na skrzypce i fortepian) dla wspólnego muzykowania w posiadłości. Ten oto niewinny fakt zapoczątkował trwającą aż 14 lat korespondencyjną przyjaźń, której plonem była wymiana ok. 1200 listów! Owa niezwykła znajomość i wymiana myśli daje wgląd w równie intymne co jakby nierzeczywiste relacje między dwojgiem partnerów, możliwe w tej postaci tylko dlatego, że oboje postanowili nie spotykać się nigdy ze sobą, nigdy też nie zamienili w bezpośredniej rozmowie ani jednego słowa.[1] Czajkowski czuł się bezpiecznie w relacji, która pozwalała mu dzielić się z doświadczoną kobietą refleksjami o swojej muzyce i odczuciach. Nadieżda była życzliwa, wspierała go i dodawała sił twórczych, była mu więc bliska duchowo.
Poza tym obopólna zgoda na oddalenie niwelowała obawy kompozytora dotyczące fizycznej bliskości. Pani von Meck stawiała jasno (…) sprawę: bezpośredni osobisty kontakt między nimi, obojętnie jakiego rodzaju, nie wchodzi w rachubę, nawet gdyby pragnęła tego jedna ze stron. Dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie musi go widywać i nigdy nie zaproponuje mu spotkania, nie ukrywała przy tym, jak bardzo jest nim zafascynowana. Na szczęście oboje byli na tyle nieśmiali i w swojej „mizantropii” lękali się tak bardzo rozczarowania, które „często podąża tuż za wszelką intymnością”, że faktycznie nigdy nie doszło między nimi do bezpośredniego spotkania – a mogłoby ono rzeczywiście doprowadzić do okrutnego zawodu.[2] Tylko jeden jedyny raz przypadkiem spotkali się, kiedy ich powozy minęły się w lasach Braiłowa. Oboje byli zmieszani i nic nie powiedzieli do siebie. Jedynie Piotr uchylił lekko kapelusz.
Psychologowie doszukują się w nietypowym związku Nadieżdy i Piotra nieświadomego odtworzenia i utrzymywania relacji matki i syna. W każdym razie, przyjaźń między Czajkowskim a panią von Meck (starszą od niego o 9 lat) opierała się na wzajemnym szacunku.
Poza tym Nadieżda była osobą niezwykle hojną i to do tego stopnia, że w 1877 r. zaoferowała Czajkowskiemu 3 tysiące rubli na uregulowanie długów, a potem coroczną, stałą pensję, by mógł on, bez zamartwiania się o środki finansowe, całkowicie poświęcić się komponowaniu. Fakt ten pozwolił Czajkowskiemu zrezygnować z nielubianej posady nauczyciela w Konserwatorium Moskiewskim. W dowód wdzięczności dla swej przyjaciółki i protektorki dedykował pani von Meck swą IV Symfonię.
Jakkolwiek Czajkowski cenił Nadieżdę, nie ustrzegł się przed obłudą i nieszczerością, którą oczywiście ukrywał przed nią, a wyznawał w innej korespondencji, pisząc np. do brata: Z żalem przyznaję, że nasze stosunki nie są normalne i z tej nienormalności zdaję sobie sprawę. Jego rozdwojenie natury wynikało z drażliwości i chorobliwej samodzielności, dlatego zdarzało mu się narzekać i żywić obawy, że Nadieżda przekroczy granice jego wolności osobistej. Czasem nie podobała mu się też nadmierna troskliwość i objawy czułości swej protektorki, przez słabość jego charakteru, lęk oraz chęć zachowania jak największego pola własnej prywatności. Do swych wad przyznał się, pisząc: Myślę w jedną stronę, a działam w inną.[3]


 
[1] Anton Neumayr, Muzyka i cierpienie, Wyd. Felberg SJA, Warszawa 2002, s. 408.
[2] Tamże, s. 410.
[3] Tamże, s. 409.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz